Bartosz Szczygielski
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Ta powieść zebrała już mnóstwo pochlebnych opinii. Faktycznie, trudno odmówić Bartoszowi Szczygielskiemu sprawnego pióra, umiejętności budowania napięcia i wyobraźni. Choć ta ostatnia, moim zdaniem, w jednej scenie trochę autora poniosła.
W firmie Safe House dochodzi do tragedii. Jeden z pracowników urządza w biurowcu krwawą jatkę, a następnie popełnia samobójstwo. Uczestnikami tych wydarzeń są Konrad Łazar, jego była dziewczyna oraz sekretarka. Jak ten dzień wpłynie na ich życie? Co kierowało strzelającym? Czy będą kolejne ofiary?
Pióro Bartosza Szczygielskiego znam głównie dzięki bardzo wciągającej trylogii pruszkowskiej. To były powieści dosyć ambitne, nie czytadła, które można przekartkować w autobusie i szybko o nich zapomnieć. „Winni jesteśmy wszyscy” jest trochę inną opowieścią, w moim odczuciu skierowaną do masowego czytelnika, co wcale nie musi być jej wadą. Szczygielski nadal tworzy na dobrym poziomie, dbając o język, dynamizm i literacką satysfakcję odbiorcy.
W przypadku tej powieści doskonałym posunięciem była konstrukcja pierwszej części na zasadzie stopniowego cofania się w czasie. Już od samego początku pozwoliła mi bowiem z wyjątkowym zaangażowaniem i nienasyconą ciekawością skupić się na fabule. Kolejne rozdziały, choć już potraktowane inaczej, okazały się, ku mojej uciesze, równie dynamiczne.
„Winni jesteśmy wszyscy” zaczyna się od jednego nierozsądnego kroku, którego konsekwencje przesądzają o życiu kilku osób. Jedną z nich jest Konrad Łazar systematycznie pielęgnujący w sobie poczucie winy. Jest ono dla niego nie tylko przekleństwem, lecz także motorem do działania. Choć nieustannie walczy z własnymi ograniczeniami, porywa się na brawurowe, czasem wręcz szalone czyny, dając się poznać czytelnikowi przede wszystkim z tej mroczniejszej strony.
Zagadka, którą wymyślił Szczygielski, jest dość zagmatwana, ale przez to trzyma czytelnika w napięciu praktycznie na tym samym poziomie przez całą lekturę. Co prawda czasem wywołuje zadziwienie, koniec końców jednak autor swojego pomysłu broni.
To kolejna powieść, która udowadnia, że zło rodzi zło, a to, co wydarzyło się w przeszłości, ma druzgocący wpływ na tu i teraz. Doceniam sposób, w jaki autor poprowadził głównych bohaterów, cieszę się, że udało mu się mnie zaskoczyć, mimo że od połowy intensywnie kombinowałam, o co tu może chodzić. To książka, której na pewno nie towarzyszy nuda, za to nieodparta chęć poznania wiszącej w powietrzu tajemnicy.
Choć najnowszą powieść Szczygielskiego uważam za udaną, muszę wytknąć autorowi dwie rzeczy. Pierwszą jest niezbyt pochlebne przedstawienie osiedla, na którym mieszkam od lat. Przepraszam bardzo, ale foch! To z mojej strony żart oczywiście, rozumiem, co Szczygielski miał na myśli, i zapewne część tych rzeczy jest prawdą. Odbieram jednak to miejsce zupełnie inaczej, bo właśnie tu nawiązałam kilka wspaniałych sąsiedzkich przyjaźni. Drugą, już całkiem na poważnie, jest scena na cmentarzu, w której główny bohater podejmuje się dość dziwnego zadania. Nie napiszę, o co konkretnie chodzi, bo fajnie jednak dowiedzieć się tego z książki. W każdym razie dla mnie ta sytuacja była za mało wiarygodna, wymyślona jakby na siłę, by działo się więcej i jeszcze więcej. Bardziej pasowałaby do powieści na przykład Mroza, nie Szczygielskiego, który według mnie patrzy na świat zdroworozsądkowo. Zamiast spodziewanego dreszczyku emocji pojawiły się u mnie zgrzytanie zębami i szyderczy uśmieszek. Moim zdaniem niepotrzebne były aż takie ceregiele, by główny bohater dowiedział się o pewnych okolicznościach. Zastanawiam się, czy jestem w tym odczuciu odosobniona, czy jednak komuś ta scena też ewidentnie nie przypadła do gustu.
Przyzwoita sensacyjna rozrywka z kryminalnymi smaczkami. Choć ciekawa i bardzo dynamiczna, nadal wolę Bartosza Szczygielskiego w wydaniu pruszkowskim.
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Czwarta Strona.