Artur Boratczuk
Wydawnictwo: JanKa
Poleca Kasia Sosnowicz
„Wskrzesina” to powieść dziwna, niejednoznaczna, interpretacyjnie tak pokręcona, że podczas lektury można się spocić. Co ciekawe jednak, daje także mnóstwo literackiej przyjemności.
Rzecz się dzieje w miejscowości o wdzięcznej nazwie Fraudencja. Przyjeżdża tu Adam, żeby pomóc staremu Michałowi Serpinie w opiece nad pasieką. To, co zacznie się dziać w jego najbliższym otoczeniu, nie zawsze będzie można logicznie wytłumaczyć. O co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi?
Długo zastanawiałam się, co napisać o tej książce, żeby nie wyrządzić jej krzywdy, ale jednocześnie wyraźnie zaznaczyć, że nie wszystko mi w niej pasuje.
Językowo to była prawdziwa uczta. Artur Boratczuk z pewnością potrafi operować słowem. Mam wrażenie, że każdy użyty przez niego wyraz został starannie dobrany, odpowiednio zestawiony, nic tu nie wydarzyło się przypadkiem. Szczególnie urzekły mnie opisy fraudenckich krajobrazów, mające w sobie coś z poezji czy pięknego snu. I sposób, w jaki autor opowiada o pszczołach (które są dla mnie metaforą ludzkości) – z szacunkiem dla ich pracy, ale jednocześnie bez dorabiania do tego wzniosłej ideologii.
Jeśli przyjrzeć się tej powieści na zupełnie podstawowym poziomie, bez zagłębiania się w wyszukane interpretacje, wychodzi opowieść o małomiasteczkowej społeczności, która raz po raz dostaje w mordę od losu. Czasem co prawda trafi jej się jakaś słodycz czy transcendentalne przeżycie, ale zaraz zostają one przygniecione mnóstwem zwyczajnych ludzkich problemów. Bo swoje musimy przeżyć, odcierpieć, przetrawić. Gdzieś w tym wszystkim oczywiście jest Bóg: dla niektórych dobry ojciec zawsze służący pomocą, dla innych wyrachowany, nieokreślony twór, któremu obojętne jest, którą drogą pójdziemy. Dla innych jeszcze to ktoś tak bardzo bliski, wręcz naturalny, że niemalże ludzki – jak ja czy Ty. Czasem jest światłem, pragnieniem, nieuchwytną myślą, czasem dobrem i złem jednocześnie, wyciszeniem i krwawą żądzą.
I tak odbieram tę powieść, choć być może nie jest to trop, którym podążał Boratczuk. Nie przemawia do mnie część, w której bliżej poznajemy Adama, jego motywy i chęć sięgnięcia po to co nieosiągalne. Koncepcyjnie zgrzytały mi te fragmenty, trochę na siłę próbowałam je skleić z porywającą pierwszą połową. Były zbyt wydumane, odjechane, dziwne, jakbym nagle zaczęła czytać zupełnie inną opowieść. Gdzieś mi się zgubił uważny obserwator rzeczywistości, a w jego miejsce wskoczył ktoś nazbyt rozedrgany, miotający się między prawdami (sprawiający, że i ja zaczęłam się miotać). Ktoś i coś, czego do końca nie ogarniam. Czyżby w tym przypadku sprawdziła się jedna z prawd, które stoją w powieści: „Im bardziej zastanawiamy się nad sensem wszystkiego, tym bardziej ten sens nam umyka.”?
Śmiem twierdzić, że „Wskrzesina” jest tak bardzo wielowymiarowa i symboliczna, że każdy będzie ją czytał po swojemu (co doskonale widać w recenzjach). Na pewno warto po nią sięgnąć, by przekonać się, jakim językiem do nas przemówi. Cieszę się, że wydawnictwo JanKa jak zwykle nie idzie na łatwiznę, tylko wybiera powieści nieoczywiste i takie, po których niewątpliwie zostaje w czytelniku ślad.
A po lekturze zachęcam Was do przeczytania na stronie wydawnictwa dwóch ciekawych wywiadów z autorem. Dość dobitnie mówi tam o swoich poglądach i metafizycznych przeżyciach, które go ukształtowały. Ten sposób postrzegania świata jest mi dosyć daleki, więc być może dlatego od pewnego momentu nie czułam się już w tej powieści tak komfortowo jak na początku. Mimo wszystko cieszę się, że dałam jej szansę, ponieważ – co uczciwie trzeba przyznać – wyróżnia się na rynku wydawniczym.
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu JanKa.